Za oknami mgła, zimno, zapada zmrok, kropi deszcz. Czas na coś klimatycznego. Na początku lat 90. w miejscowości Duluth w Minnesocie powstała grupa Low. Nigdy jakiejś wielkiej popularności się nie dorobili, ale trzeba przyznać, że zrobili dużo dobrego dla rozwoju amerykańskiej muzyki przez ostatnie 20 lat swojej działalności. Przede wszystkim zasłynęli minimalistycznymi aranżacjami oraz bardzo, bardzo wolnym tempem swoich utworów. Taki styl gry nazywany jest mianem slowcore (nazywany czasem jako sadcore, to wiele wyjaśnia, nie?), którego są jednymi z głównych twórców (osobiście polecam z tego nurtu jeszcze Great Lake Swimmers czy Sun Kil Moon). W tym roku wydali swoją dziesiątą płytę, zatytułowaną The Invisible Way. Nie jest to ich najlepsza płyta, nie jest to ich najbardziej reprezentatywna płyta, ale znacie ten moment kiedy jesteście świadomi niedoskonałości, a i tak słuchacie czegoś bez przerwy i z takim zachwytem? Atmosfera tej płyty jest tak niepowtarzalna, że absolutnie przyćmiewa niedoskonałości kompozytorskie. Kilka kompozycji z The Invisible Way zdecydowanie się wyróżnia, jak na przykład Plastic Cup, Holy Ghost, On My Own, Just Make It Stop, czy Amethyst. Najbardziej z całego albumu przypadła mi do gustu ta ostatnia. Najlepiej oddaje to, co się dzieje zarówno na reszcie płyty, jak i w twórczości Low. Na dworze już ciemno, cały czas pada. Pora puścić Low.